Dolecieliśmy w środku deszczowej nocy. Lotnisko pełne było takich jak my, z wielkimi plecakami, niepewnie rozglądających się za taksówkami. Te zamówione nie przyjechały, pozostawało nam więc wytargować cenę i dać kierowcy pomknąć w mrok. Gdy dowiedział się już, skąd jesteśmy, pokazał nam nazwę ulicy, którą jechaliśmy. Była to aleja Lecha Kaczyńskiego (z drugiej strony, od wschodu, do miasta wjeżdża się aleją George’a W. Busha).

Miasto zostało wkomponowane w zajętą już przez naturę przestrzeń. Domy wspierały się na skałach, a mury oplatała bujna roślinność. Czasem anektowała ona architekturę zupełnie, pnąc się, panosząc i obracając w pył dzieło ludzkich rąk.
Było trochę wschodnio, a trochę zachodnio, tak jakby miasto stanęło okrakiem nad granicą między Azją i Europą. Futurystyczne mosty i kopia niemieckiego Reichstagu (nie żartuję) mieszały się z kaukaskim bajzlem: wrakami starych samochodów, podniszczonymi willami i wąskimi uliczkami. Obok wydekoltowanych dziewczyn spieszyły się dokądś kobiety w tradycyjnych, czarnych strojach, z chustami na głowach, a obok odbudowanych po wojnie budynków rządowych i hoteli stały rozsypujące się budki i stragany.


Wieczorami chodziliśmy do bani. Wstęp kosztował 1 lari (1,9 zł). W wyłożonej kafelkami sali kąpielowej unosił się zapach siarki; Tbilisi leży na gorących źródłach. Gruba Gruzinka w majtkach szorowała skórę ostrą rękawicą nasączoną octem (kupiłam sobie taką w sklepiku: jest zrobiona ze starego dywanu), a potem masowała ciało swoimi masywnymi dłońmi. Good peeling, good massage – mówiły panie kąpielowe i miały rację. Siarka działała. Wcale nie było jak w piekle.
Problemem Tbilisi jest moim zdaniem to, że nie ma przejść dla pieszych, a drogi czteropasmowe. Nie żartuję. Nie ma. Przechodzić można albo tunelami, gdzie pewnie z połowa miasta załatwiła w ciągu ostatniego miesiąca swoją potrzebę albo ryzykując życiem przebiegając przez te czteropasmówki. Cóż było robić, przebiegaliśmy.
Za to problemu nie ma żadnego ze złapaniem taksówki. Kurs z jednego końca miasta na drugi – ok. 15 złotych.
Jeszcze tam wrócę.

kładka zaskoczyła mnie swoją bryłą (trochę na zasadzie “o, to tam nie biegają po ulicach niedźwiedzie?”) 🙂
LikeLike