Budzi mnie słońce, które przez forluk łaskocze po twarzy. Wychodzenie opanowałam już dawno, pakuję się więc na pokład, a potem prosto do wody. Zimna! Ale pływanie o poranku, kiedy wokół żywej duszy (albo tylko kilka żeglarskich, jeszcze śpiących), ma w sobie wolność, którą dawno temu utraciliśmy na rzecz wind, ruchomych schodów, ciasnych mieszkań, komunikacji miejskiej, hałasu i spalin.
Na śniadanie są jajka i grzyby, które Rachnio zebrał, kiedy poszedł się wysikać. Na obiad ryby z pływającej wędzarni. Na kolację konserwy i zupki z proszku.
Jest dobrze. Gdy hałaśliwe Mikołajki i badziewne Giżycko z wesołymi miasteczkami, młotami do walenia, plastikowymi konikami do jeżdżenia dla dzieci, hot dogami, goframi i lodami znika, jest pięknie. Koniki polskie podchodzą do łódek. Kormorany szybują po niebie. Jesteśmy nadal więźniami cywilizacji, ale jakby odrobinę mniej. Wielka przygoda nie jest dla nas, ale mała już tak.
Jako dziecko uwielbiałam książki o harcerzach (bo do nich nie należałam), żeglarzach (bo sama nie żeglowałam), koloniach, podchodach, kąpaniu się w rzekach, rozpalaniu ognisk, pieczeniu ziemniaków i łowieniu ryb. Pana Samochodzika, który szukał skarbów nad Jeziorakiem.
Nazwy mazurskie są dla mnie trochę magiczne. Leśniczówka Pranie. Tałty. Ukleja. Pisz. Sztynort.
Potem odkryłam szanty. Tajemnicze słowa jak knaga, rumpel, achtersztag. Potem zasmakowałam tego odrobinę, ciut, troszeczkę. Ciągle za mało.
Lubię patrzeć w wydęte żagle.
Zabierz mnie na Mazury, proszę.
Nostalgicznie, ładnie. Dawno nie byłem na Mazurach …
LikeLike