– Nie jedźcie do Teheranu – powiedziała nam w Tabrizie para Słoweńców. – Nie ma po co. Jest głośno, brzydko i śmierdzi – mówili spotkani po drodze turyści. No dobra, jest. Ale mieliśmy już bilet na nocny pociąg i po tureckich bezdrożach chcieliśmy do miasta. Dużego miasta. Na przykład takiego, co ma 14 milionów mieszkańców.

Teheran to potwór. Główna ulica, Wali Asr, ma 17 km długości. Stoi w wiecznym korku. Północ jest bogata – to tam mieszka złota teherańska młodzież, wysiadująca w kawiarniach nad smartfonami. Południe – biedne i robotnicze. Obie części spina pięć linii metra, w godzinach szczytu równie zatłoczonego, co ulice. Smog spowija miasto 200 dni w roku. Rzut beretem od Teheranu, na jego północnych obrzeżach, są góry i to całkiem potężne, ale zazwyczaj wcale ich nie widać zza chmury dymu z milionów samochodów krztuszących się złej jakości benzyną. Same góry są podobno bardzo fajne, można jeździć na nartach i ogólnie się lansować.

No więc przyjechaliśmy nocnym pociągiem, bardzo kulturalnie, 13 godzin, przedział na 4 łóżka, herbatka, ciasteczko, pościel, standard jak w PKP parę lat temu. Czyli znośny. Bilet kosztuje około 14 dolarów. Rano nie zdążyliśmy do Warsa na śniadanie, więc nadrobiliśmy na dworcu (omlet z pomidorami) i wsiedliśmy w teherańskie metro.

W metrze są wagony dla kobiet i wagony dla mężczyzn, w których mogą też jeździć kobiety, jeśli chcą. Zazwyczaj nie chcą. Ja jeździłam i tak, i tak i muszę wam powiedzieć, że nie czułam żadnego dyskomfortu z tytułu bycia jedną z trzech kobiet w wagonie. Nikt się nie gapił i nie komentował. Za to wielka kultura Irańczyków nieco w metrze dziczeje: obowiązuje prawo łokci i prawo dżungli. Parę razy musieliśmy przeczekać jeden czy dwa pociągi, bo po prostu nie dało się szpilki wcisnąć. Łokcie się więc przydają.

Metro ma jeszcze wiele innych zalet: nie wytwarza spalin i nie stoi w korku. Wszystko inne na powierzchni robi powyższe rzeczy obie naraz, a dodatkowo jeszcze trąbi. – Even experienced travellers will see traffic in Tehran as a shock – napisano w Lonely Planet. Shocked to może nie jesteśmy, ale przejście przez ulicę potrafi podnieść poziom adrenaliny. Ogólnie panuje taka zasada, że każdy jedzie kiedy chce. Nikt nie staje na czerwonym, wszyscy jadą jednocześnie, a piesi muszą lawirować między autami i motocyklami tak, żeby nie dać się zabić.


Na pierwszy spacer wybraliśmy się pod dawną ambasadę Stanów Zjednoczonych, którą po 1979 roku przerobiono na centrum szkoleniowe Gwardii Rewolucyjnej. A potem nasz plan wyglądał mniej więcej tak:
Kocik: Chodźmy na bazar, muszę sobie kupić skarpetki…
Kuba: Ok.
Kocik: O, a tu niedaleko jest taka knajpa, to może pójdziemy na lunch? A potem tutaj, zobacz, tu jest pasaż handlowy, szczoteczkę do zębów bym kupiła i balsam, a potem możemy pójść na kawę i na kolację, dają bakłażana, zjadłabym bakłażana…


W Teheranie są jakieś muzea, ale szczerze – chcieliśmy oglądać miasto, ludzi, sklepy, bazary, dziewczyny w czadorach i dziewczyny na szpilkach. Ruch, zamęt i pulsujące na ulicach życie. Mieszkanie tutaj musi być trudne, ale cóż, to nadal serce kraju, choć tak jakby w stanie przedzawałowym. Ale są też parki, a w parkach pary na randkach, jest trochę zagospodarowanej przestrzeni publicznej, są herbaciarnie, gdzie można siedzieć i palić faję, zaciszne kawiarnie z wifi, restauracje z pysznym jedzeniem (żadnych kebabów!), kina i galerie.


Więc gdybyście zawędrowali kiedyś do Teheranu to:
- możemy polecić hotelik, w którym spaliśmy – Firouzeh, na słynnej ulicy samochodowych warsztatów. Czysto i miło, a pan Mourzavi to ucieleśnienie ideału recepcjonisty;
- idźcie koniecznie do parku Iranshahr, gdzie mieści się teherański Dom Artystów i dwie knajpy. Obie są świetne. Restauracja serwuje wegetariańskie jedzenie, a kawiarnia prawdziwą europejską kawę, a do tego ma taras, gdzie można złapać trochę słońca;

- najlepsze miejsce na szybki lunch to Khoshbin (znajdziecie w LP). Jedzienie jest obłędne;
- na kolację polecamy z kolei Iranian Traditional Restaurant, gdzie głównie pije się herbatę i pali faję, ale zjeść też można. My jedliśmy dizi, czyli taki zupogulasz z jagnięciny z warzywami. Pyszności.

Poza tym, warto – jak wszędzie – pójść na bazar. Można kupić wszystko, w tym skarpetki, balsam i szczoteczkę do zębów. A także np. dywan. Jeśli chcecie kupić dywan, to dajcie znać, mam świetne namiary do pana, którego spotkaliśmy w jednej z alejek i który jest chyba okropnie znany. Wysyłają dywany na cały świat, do Polski też na pewno wyślą.


* tytuł notki to tytuł książki Ramity Navai. Navai pisze w niej o ciemnych interesach kręconych przez teherańczyków, prostytucji, alkoholu, narkotykach, pornografii i innych wielkomiejskich rozrywkach. Spędziłam w Teheranie jakieś 48 godzin, czyli bardzo niewiele, ale ogólnie jestem skłonna uwierzyć, że wszystko to w tym mieście można dostać i to pewnie przy niezbyt wielkim wysiłku. A alkohol to nawet legalnie, choć po niebotycznych cenach, np. w jednej z restauracji, gdzie nie trzeba nawet nosić hidżabu.

Beautiful photos, same as in your welcome post. Thank you!
BTW here you have the link to my Tehran specific posts: http://theotheriran.com/tag/tehran/, if you are looking for locations and activities in Tehran.
LikeLike