– Szejkowie muszą bardzo kochać swoje żony – powiedziałam do Kuby w centrum handlowym Dubai Mall. Nie mogłam oderwać oczu od dumnych postaci w bielutkich szatach, przechadzających się pod rękę z kobietami w czerni. Niektóre miały zasłonięte twarze. Większość – torebkę od Prady. I opasłe torby z zakupami z luksusowych sklepów, taszczone przez mężów. Naprawdę opasłe. I z naprawdę luksusowych.





Dubai Mall to taki Disneyland dla dorosłych. Jest tu wszystko i wszystko największe. Albo najlepsze. Albo najdroższe. Albo wszystko naraz. No żal nie kupować.






60 lat temu była tu pustynia. Emiraty składały się głównie z rybackich wiosek, rządzonych przez tradycyjne klany. Wielka metropolia wyglądała tak:





Przełomem było oczywiście odkrycie ropy. Od roku 1969, gdy pierwsza baryłka opuściła Dubaj, wiele się zmieniło. Emiraty uniezależniły się od Wielkiej Brytanii, zjednoczyły i zostały bankowym imperium. Dzisiaj ropa to tylko około 20 proc. PKB. Resztę stanowią transakcje finansowe i turystyka.
W Dubaju szklane wieżowce wyrastają wprost z pustynnego piachu. Metro jeździ samo, bez motorniczego. Przestępczość pospolita niemal nie istnieje. Istnieje za to stok narciarski – w mieście, gdzie temperatury sięgają 48 stopni Celsjusza (stok jest rzecz jasna sztuczny). Istnieje też sztuczna wyspa w kształcie palmy, archipelag wyglądający jak mapa świata i najwyższa na świecie wieża. Którą zbudowali sobie tylko dlatego, że mogli.






W tak zwanym międzyczasie okazało się jednak, że w szklanych wieżowcach nie ma komu pracować (ani komu budować następnych), więc do Emiratów zaczęli ściągać ludzie z całego świata. W 1960 roku w Dubaju mieszkało 40 tysięcy ludzi. Dzisiaj – ponad dwa miliony. Dysproporcje są ogromne: 3/4 ludności to mężczyźni, a rodowici mieszkańcy Emiratów – 10-15 procent. Reszta to mix: Hindusi (ponad 50 proc.), Pakistańczycy, Filipińczycy, imigranci z Bangladeszu, expaci z Europy. W Dubai Mallu można spotkać więc wydekoltowane Europejki, Filipinki w kusych spódniczkach, muzułmanki z Indii i Emiratki w czarnych abayach. A pomiędzy nimi jak duchy suną mężczyźni w białych szatach i z komórkami w rękach.



Natłok imigrantów ma dla turysty kilka pozytywnych skutków. Obowiązującym językiem jest angielski, co znacznie ułatwia życie, nikt nie jest u siebie, więc nie ma się poczucia bycia obcym, a w sklepach jest wszystko (choć śledzi nie znaleźliśmy). Ale nawet w naszej dzielnicy, zamieszkanej w dużej mierze przez Filipińczyków, były sklepy z zachodnim jedzeniem, wieprzowiną, szwajcarskim serem i belgijską czekoladą. Emirejtsi niezwykle finezyjnie obeszli surowe prawa islamu, robiąc ukłon w stronę expatów z Europy. Alkohol jest do kupienia w hotelach i specjalnych sklepach, a boczek – w “non muslim zones” w supermarketach. Hotelowe plaże pełne są dziewczyn w bikini. Publiczne zresztą też, choć wszędzie wiszą plakaty nawołujące, by “respektować zwyczaje i ubierać się odpowiednio po zejściu z piasku”. W praktyce wygląda to różnie, widziałam laski w stringach i Hinduski kąpiące się w rybaczkach: na nikim ani jedno, ani drugie nie robiło wrażenia. Ale pary trzymające się za ręce to rzadkość, o publicznych czułościach nie ma mowy, podobnie jak o napiciu się piwa w restauracyjnym ogródku. Trudno zapomnieć o tym, że to kraj muzułmański.



No więc błyszczące wieżowce, luksusowe jachty, najdroższe na świecie hotele, restauracje serwujące najbardziej wyrafinowane dania. I powiem wam, że wszystko to jakieś takie… bezosobowe. Czysto, schludnie, jasno i czytelnie, ale jakby bezdusznie. Sztuczne wyspy, sztuczny stok narciarski, sztuczne miasto na pustynnej, niegościnnej ziemi.
Tchnienie dawnych czasów i zaskakująco kolorową, żywą atmosferę można jeszcze znaleźć w starej części Dubaju. Tam nadal działają souki, cumują stare rybackie łodzie, a turystów z jednego brzegu na drugi wożą sternicy z papierosami w zębach. Ale to bardziej atrakcja turystyczna niż autentyczny powiew przednaftowych dni.



Nam Dubaj pozwolił nieco odetchnąć po Iranie, wyspać się i odpocząć. Miasto nie jest wcale aż tak drogie; ceny porównywalne są z tymi w Europie Zachodniej. Taksówki kosztują tyle co w Warszawie, metro jest tanie i szybkie, a część posiłków można przygotować samemu korzystając ze świetnie zaopatrzonych supermarketów. Tania jest elektronika, ciuchy i kosmetyki kosztują tyle samo, co u nas. Wjazd na Burj Khalifę to jakieś 130 zł (125 dirhamów), wstęp do akwarium i podwodnego zoo – 100 dirhamów, półtoragodzinny rejs promem – 50 dirhamów, bilet do kina – 35 dirhamów. Problem jest tylko z hotelami i knajpami: tutaj nie ma górnej granicy cen. Sky is the limit.


