



– Umiem rozpoznać każdego swojego wielbłąda po śladach stóp – oznajmił dumnie właściciel stada. Wielbłądy właśnie zostały rozsiodłane i leżą sobie spokojnie, kontemplując zachód słońca. My też leżymy i też kontemplujemy, nad wielbłądami mamy jednak tę przewagę, że trzymamy w ręku zimne piwo. Wielbłądy muszą obejść się smakiem, one zresztą mogą wytrzymać bez picia nawet dwa tygodnie. Za to jak już piją, to na umór – sto litrów w ciągu dziesięciu minut. Sto litrów! Wody jednak wcale nie magazynują w garbie – tam składowany jest tłuszcz, który w trudnej sytuacji jest źródłem energii.



Na camel safari przyjechaliśmy z oddalonego o kilkadziesiąt Jaisalmer, co jest sztandarową atrakcją miasta i cieszy się wielkim powodzeniem. Wycieczka, oprócz właściciela stada i jego pomocników, składa się z siedmiorga turystów (nas, pary Hindusów z Bangalore, jednego z Radżastanu, jednego Tajwańczyka i jednego Serba) oraz dziewięciu wielbłądów. Wszystkie mają piękne rzęsy (żeby im pył nie wpadał do oczu), dwupalczaste kopytka, dzięki którym nie zapadają się w piasek, łagodne usposobienie (wytrenowanie camela trwa nawet pięć lat) i ogólnie są fajne. Mogą nieść ładunek rzędu 100-200 kg, a nieobciążone przejść nawet 150 km w ciągu 15-20 godzin. Gdy się rozpędzą, osiągają prędkość 65 km/h. Można je doić (są nawet lody z wielbłądziego mleka!) i golić – na wełnę, z której produkuje się piękne i ciepłe szale.

Jak dosiąść wielbłąda? Żeby camel uklęknął, a potem się położył, trzeba powiedzieć mu “czok czok”. Wtedy zwierzę upada najpierw na “łokcie”, a potem na kolana, można więc wdrapać się na grzbiet. Wstawanie odbywa się tak samo, tylko w odwrotną stronę. Każdy wdrapuje się więc na swojego wierzchowca i w drogę! Jazda na wielbłądzie do najwygodniejszych nie należy, ale najlepsze, co można zrobić, to dać mu się kołysać. Camele stawiają nogi w stępie inaczej niż konie: jednocześnie idzie prawa albo lewa strona. Jedziemy niezbyt długo, około dwóch godzin, ale to wystarcza, by rozbolały nas nieprzyzwyczajone uda i kolana.





Mijamy niewielką wieś, potem wkraczamy w rejon kolczastych krzewów, a wreszcie piaszczyste wydmy. To pustynia Thar, piękna i cicha, zupełnie inna niż zatłoczony do granic możliwości Jaisalmer.




Potem odbywa się rozbijanie obozowiska, szykowanie kolacji, rozbieranie wielbłądów i oglądanie zachodu słońca. Camele na noc puszczane są w okoliczne zielsko. Kolacja jest pyszna, zachód słońca piękny. Długo siedzimy przy ognisku, rozmawiając albo po prostu patrząc w płomienie. Nikt nie patrzy w komórkę, płyną za to opowieści. Do snu układamy się na materacach, pod gołym niebem, które nad naszymi głowami wygląda tak:

Budzimy się o świcie, jest jeszcze piękniej niż wieczorem. Nasi przewodnicy już szykują gorącą masala tea, a szef zagania stado. Wielbłądy nie odeszły daleko: spętano im nogi, a dzwoneczki na szyjach cały czas sygnalizują, gdzie są. Potem odbywa się czyszczenie wielbłądzich garbów, siodłanie, śniadanie i niebawem znów oglądamy świat z góry. Aż szkoda, że to wszystko trwało tak krótko.









Jeśli będziecie w Jaisalmer, jedźcie na safari. My korzystaliśmy z agencji Real Desert Man Camel Safari. Możemy z czystym sumieniem polecić. Organizacja była super. W cenie jest transport dżipem na pustynię, wielbłądy, smaczne jedzenie, woda mineralna bez ograniczeń. Cena to 1650 rupii za overnight stay. To około 25 dolarów. Naprawdę warto.



