


Canoa. Wymówcie tę nazwę i posłuchjacie, jak brzmi. Dla mnie – jak zapowiedź wakacji, kołysania hamaka, plaży i palm. Brzmi jak leniwe dni płynące jeden za drugim, jak koktalje pełne rumu i soku z mango. Canoa, raj na ziemi. Kurort totalny.
Canoa była kurortem totalnym. Tak sobie to wyobrażamy, chodząc po pustych uliczkach, wśród zbitych z desek plażowych knajp, zamkniętych na trzy spusty. Wszędzie prowizorka, blacha falista, pustaki, druty, namioty, beczki z wodą, betoniarki. Hoteliki zabite deskami. Jakieś chińskie namioty, zielone domki z pomocy humanitarnej. Szkielety domów. Wałęsające się psy.




16 kwietnia 2016 roku w prowincji Manabi, w której leży Canoa, zatrzęsła się ziemia. Była sobota, popołudnie, dzieciaki dokazywały na ulicach, dorośli siedzieli przy piwie. Wstrząsy miały siłę 7,8 stopnia w skali Richtera. Zginęło kilkaset osób.
– U nas około 90. Ja miałem szczęście – mówi młody Ekwadorczyk z pralni, do której zanieśliśmy nasze brudne ciuchy. – Mam troje dzieci: żadnemu nic się nie stało. Nikt z mojej rodziny nie zginął. Mieliśmy szczęście – powtarza. – Wszystko się zawaliło. Tu były hotele, wszystko. Dobrze, że to nie był sezon na turystów, bo gdyby był, to… – nie wie jak dokończyć – to byłoby jeszcze gorzej. Tu jeszcze pięć dni później wyciągali ludzi z gruzów.
No tak. Wiedzieliśmy przecież, że było trzęsienie. Jakieś trzęsienie, w jakimś Ekwadorze.



W Lonely Planet Canoa opisana jest jako “peaceful gateway” i “sleepy village”. Peaceful i sleepy jest na pewno. Jest nas tu może dwudziestka białych turystów. Otwarte cztery knajpy: dwie turystyczne i dwie lokalne. Codziennie wstajemy z nadzieją, że ich nie zamkną, może jednak nie, może jednak będą otwarte dopóki będzie choć jeden klient. Na razie nie zamknęli. Z hoteli też otwarte ze cztery, może pięć: w naszym jesteśmy jedynymi gośćmi. Dwie dziewczyny, które pracują w recepcji, bardzo starają się sprawiać wrażenie, że mają ręce pełne roboty: piorą ręczniki, składają prześcieradła. Bardzo się starają. Ale wieczorem nie ma już co udawać: siedzą z nosami w komórkach na skórzanych kanapach i zdają się czekać, aż wrócimy na noc. Potem mogą pewnie iść do domu.




Ocean jest tu ciepły i głośny, codziennie wieczorem mówię Kubie, żeby go ściszył. Chodzimy rano na boski sok z marakui, a w południe na jakieś smakowite owoce morza. Leżymy w hamakach, leczymy się jeszcze z jet lagu. Wieje: w sezonie Canoa to ponoć mekka surferów. Teraz jest po sezonie, a może przed sezonem, wszyscy się nudzą i tylko w weekendy plaża zapełnia się Ekwadorczykami. Nawet policjantom niemiłosiernie się nudzi: jeżdżą swoim pickupem po wsi w tę i z powrotem, od czasu do czasu włączając syrenę.




Ale mimo to Canoa niestrudzenie próbuje pokazać, że jest kurortem, że nic się tu nie zmieniło. Gość, którzy sprzedaje kapelusze i okulary, codziennie przemierza plażę, a my codziennie mówimy mu “no, gracias”. (No dobra, kupiłam w końcu te okulary, niech ma, pewnie się rozwalą za dwa dni). Bar z sokami, w którym nie widziałam jeszcze ani jednego klienta, codziennie otwiera się i zamyka, jakby nigdy nic. W jednej z dwóch turystycznych knajp jest happy hour, od 5 do 6 dwa drinki w cenie jednego. Canoa trwa, wbrew wszystkiemu.



Gdy w jakimś kraju dochodzi do kataklizmu, zawsze powstaje dylemat: jechać? Nie jechać? Pchać się gdzieś, gdzie ludzie walczą o przetrwanie, żeby zobaczyć jakieś tam zabytki? A może przeciwnie, jechać z myślą, że każdy zostawiony dolar pomoże im wrócić do normalnego życia? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ale codziennie patrzę, jak w tej sennej wiosce ojciec z synem od rana układają cegły, budując nowy dom, jak dzieciaki wysypują się ze szkolnych autobusów, jak sprzedawca kokosów jeździ po plaży swoim wózeczkiem. I mam nadzieję, że w przyszłym sezonie będą mieli tu tylu turystów, że nie będzie w co rąk włożyć.
– Ojala – mówi nasz pralniarz. Oby. Oby tak było.
Gdybyście chcieli spędzić tydzień na końcu świata, to Canoa jest miejscem idealnym. Przyjeżdżajcie i zostawiajcie dolary. One się bardzo tu ludziom przydadzą.


